Przestań martwić się o swoją stronę!
wróg marki - szachy

Czy mój wróg i twój wróg to ten sam wróg?

Jakieś dwa lata temu odkryłam Małą Wielką Firmę – podcast – polecam zwłaszcza pierwsze pięćdziesiąt odcinków! – w którym Paweł Tkaczyk i Marek Jankowski pomagają innym biznesom w marketingu. I pamiętam, jak dziś, jeden z jej odcinków, bo usłyszałam w nim, że w firmie warto mieć swojego wroga. I zdziwiłam się! Bo jak to?

Powiem wprost i przyznam się dziś do jednej rzeczy. Rzadko kto o tym wie, bo ja jakoś zawsze świetnie stwarzałam pozory osoby otwartej, ale gdzieś w środku siebie jestem okropnie zachowawcza! Jak to wygląda w praktyce? Po pierwsze – zawsze wolę stać gdzieś z boku i mieć dobry widok na pomieszczenie i obecnych w nim ludzi. Po drugie – w rozmowie z ludźmi najchętniej nie wygłaszam swoich poglądów, jeśli już, to zadaję pytania, które mogą na nie wskazywać. I po trzecie – nie znoszę ujawniać, że się z kimś nie zgadzam, a już na pewno unikam sytuacji, w których musiałabym powiedzieć to w twarz. Ała, prawda? Wiem, słabo to brzmi, ale jest to fakt o mnie i nie ma co się za bardzo oszukiwać.

Więc jestem sobie taka często w odbiorze innych – nijaka, a tu Paweł z Markiem mówią mi, że jednym z elementów dobrej marki – która przecież właśnie buduję! –  jest POSIADANIE WROGA. Rada ta nie dość, że bardzo mocno wbiła mi się w pamięć, to jeszcze co jakiś czas miała czelność wypływać z jej odmętów i kompletnie rozbijała beznamiętny spokój, w jakim tworzyłam sobie blog o WordPressie i świadczyłam WordPressowe usługi.

Wybrałam się więc na poszukiwania…

Początkowo intuicyjnie wroga – bo jakże by inaczej? – skojarzyłam z konkurencją. O tym, że konkurencję mam i miałam, nie trzeba mnie przekonywać. Przecież nie tylko my w tym kraju zajmujemy się WordPressem! Później okazało się, że tej konkurencji nie mam wcale tak dużo. Odnośnie samych usług związanych z WordPressem można by sporo innych firm wymieniać – choć jestem przekonana, że fakt pojawienia się w firmie WP developera pewną część dotychczasowej naszej konkurencji odpowiednio zdystansował – jednak nadal jest tak, że wiele osób z tych firm aktywnie pozyskuje zlecenia, a do nas Klienci trafiają samodzielnie, więc wyszło mi, że to tak nie do końca konkurencja, a tym bardziej nie wróg, no bo jak..?

Ale! Ale! Chwila, moment, bo przypomniałam sobie, że ja przecież prowadzę jeszcze kursy online z WordPressem związane. No i w tym zakresie też mam swoją konkurencję. Jest Ewelina, która kurs WordPressa dla zielonych prowadzi z sukcesami od lat i jest jeszcze Ola, która co chwila wypuszcza nowy kurs jakoś dotyczący WordPressa lub spraw około WordPressowych. I rzeczywiście, Dziewczyny – co tu dużo gadać? – konkurujemy ze sobą. Problem jednak, że się – do jasnej ciasnej! – znamy i nawet lubimy, więc jak to stać się wrogami???

Odpada.

No, kurczaczki, ale wroga trzeba mieć, c’nie?

Więc może ja źle szukam? Może to nie o bezpośrednią konkurencję chodzi? Przecież spotykam się też via skype, by gadać z ludźmi. Owszem. O WordPressie. Ale przecież też czasem o ich firmach. No i sposobami radzenia sobie w naszej firmie też się dzielę. To może inni, co to samo robią, są też moją konkurencją i może ktoś z nich by się nadawał na wroga marki?

No taka np. Pani Swojego Czasu, czyli Ola B., albo Ula P., która uczy blogerów, jak lepiej ich blogi prowadzić, albo Jacek K., który postanowił uczyć ludzi wyceniać swoją pracę, czy chociażby Tomek T. (czyli, że Jason), który uczy nie tylko, jak lepiej prowadzić bloga, ale jeszcze, jak więcej na nim zarabiać… No tak! Takich mieć wrogów to było by coś. I to coś przez mega duże “C”! Ludzie sukcesu. Ludzie, których kojarzą wszyscy. Ludzie lubiani i cenieni przez wielu! O tak! Jedną/jednego z nich mieć za wroga i… Wystarczyło by! A jakże!

Tylko, motyla noga, zrobić sobie wroga z takiej Oli/Uli/Jacka/Tomka to przeca “ino roz!” (jak mawiają zacni Ślązacy, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że już więcej nie będzie się nigdy miało możliwości tego powtórzyć z przyczyn życiowo niewydolnych), bo przecież ich wyznawcy członkowie ich fanklubów pozamiatają mnie i cały nasz firmowo – życiowy dorobek przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ehh… Po za tym. Gdzie mi do nich?! Na tyle resztek rozsądku jeszcze czasem miewam, by znać swoje miejsce w szeregu…

Zakręt to nie jest idealny moment na olśnienie! Jednak ja skręcałam wtedy w lewo na zjeździe z A4 w Prószkowie w kierunku Opola wracając do domu z zajęć na uczelni we Wrocławiu i słuchałam – zawsze, kiedy sama jeżdżę, słucham dobrych podcastów – któregoś odcinka Radka Budnickiego i jego kanału “Lepiej teraz” i on tam w rozmowie z kimś tam wspomniał o wartościach i że warto zdawać sobie sprawę, jaka jedna, naczelna wartość kieruje naszymi myślami, zachowaniami, decyzjami, i że w ogóle każdy z nas taką “nad-wartość” w sobie ma i wystarczy ją odkryć i mi wtedy jakby się wielkie dziesięciotysięczne puzzle w głowie układały i właśnie ostatni się ułożył na właściwe miejsce i ja już wiedziałam!

UCZCIWOŚĆ!

Ale nie, nie taka, że ja jestem uczciwa i że jeśli coś obiecam i jeszcze ktoś mi za to płaci, to to zrobię. Nie, to nie tylko o to chodzi. To chodzi o to, że o ile w różnych sprawach naprawdę wolę sobie spokojnie i zachowawczo stać z boku i się przyglądać, o tyle właśnie w rzeczach odnoszących się do oszustw, kłamstw, nieprawdy i wszelkiej maści naciągania ludzi to ja mam taką swoją życiową misję. I to nie dlatego, że sobie ją wybrałam. Nie. To coś gdzieś bardzo głęboko mnie i bardzo w środku tego, co nazywam swoim serduchem. To taki motorek, który mnie napędza. I to napędza do działania niezależnie od sytuacji, czy ilości wypitych kaw lub innych pobudzających trunków. Więcej! To moja mała własna wojna, którą toczę – jakkolwiek to brzmi! – niezależnie od tego, czy w ogóle chcę i czy mi się to opłaca!

I widzisz. I tak to się jakoś zadziało, że kiedy poszperałam w środku siebie i odnalazłam swoją wartość wartości, to niejako przy okazji znalazło się i to, co mogę nazwać wrogiem i przeciw czemu w całym tym internetowo – marketingowym świecie co jakiś czas występuję.

Dlatego, kiedy dzwoni do mnie ktoś i mówi, że ma swoją stronę www, ale ona nie działa, bo zapomniał zapłacić rachunku firmie, która mu ją robiła, a to właśnie ta firma mu ją utrzymuje i on nic nie wie ani o hostingu, ani o domenie, ani o innych plikach i ich własności, bo nikt go o to nie pytał, ani z nim nie rozmawiał, to ja automatycznie sprawdzam we WHOIS, co z tą domeną się dzieje i kiedy okazuje się, że jest wolna, że ktoś, kto utrzymywał temu człowiekowi stronę, nawet nie raczył na wszelki wypadek jej przedłużyć, to ja ją od razu rezerwuję, a później dopiero tłumaczę rozmówcy o co chodzi i jakie ma możliwości, a na koniec po prostu robię na niego tej domeny cesję.

Dlatego, kiedy pisze do mnie ktoś, że ktoś wycenił mu stworzenie szkieletu strony (czyt. zainstalować WP + zainstalować i skonfigurować motyw + kilka wtyczek + stworzyć menu + ogarnąć stopkę i sidebar) na WordPressie na 4K (4 tysiące polskich złotych!), to ja tego nie krytykuję. Nauczyłam się i mam taką zasadę, że o “konkurencji” mówię dobrze lub w ogóle. Ba! Ja nawet nie dopytuję, co to za firma ma taki wzniosły cennik (w końcu każda firma ma cennik na jaki ją stać). Ale nie przyklaskuję. Rozmawiam o tym, co możemy w takim budżecie zaproponować…

Dlatego, kiedy dzwoni do mnie ktoś i opowiada o tym, że nie może się dogadać z developerem, który robi mu stronę na WP i to trwa za długo i nie widać, by się miało szybko skończyć i prosi o wycenę jednego drobiazgu, który ten developer cały czas poprawia i rzeźbi, a to nadal nie działa i dogadujemy się co do ceny i poprawiamy ten drobiazg i przy okazji ten ktoś pyta o taką ogólną ocenę tego, co tamten ktoś robi mu i jak przygotowuje mu tę stronę, to kiedy ja rzucę okiem i zobaczę, że to jest dobrze zrobione, to po prostu informuję tego człowieka, że tak, że robota jest robiona dobrze, zgodnie ze standardami i tylko trzeba ją dokończyć i będzie gitara.

Dlatego, jeśli Klient na etapie ustalania zakresu prac mówi mi, że on na razie chce stworzyć stronę na WordPressie, takie MVP (minimum viable product, czyli coś, co będzie działać, ale z czasem się będzie rozwijać), bo on chce rozwijać swoje dzieło w oparciu o potrzeby ludzi, którzy będą z tego korzystać, to ja nie wbijam mu od razu, że: “hola! hola! Panie! ale to Pan potrzebujesz już teraz, dziś, na start i strony www i osobnego bloga i sklepu online i projektu graficznego wszystkich layoutów i autorskiego, napisanego przez naszego developera specjalnie dla Pańskich potrzeb, motywu WordPressa i projektu UX i UI i dobrze zrobionego SEO i optymalizacji pod kątem prędkości i własnych backupów i zaplecza linków, bo inaczej to ten Pański biznes w ogóle w sieci nie ma racji bytu!”. Nie, nie robię tego, bo wiem, że dziś Klient potrzebuje stronę www, a o reszcie będziemy rozmawiać w niedalekiej przyszłości, kiedy będzie już wiedział, że potrzebuje również pozostałych usług.

Dlatego, jeśli widzę coś, co w moich standardach jest “januszowaniem” marketingu – cykam zdjątko (tak, wiem, jeszcze słabe te zdjęcia, ale się uczę!) i wrzucam na swój Instagram. Ale! Ale! Jak widzę piękne, inspirujące działania innych – to też tam lub na fanpage się tym dzielę.

Dlatego, jeśli ktoś pyta w mojej grupie na Facebooku lub w innej grupie, czy miejscu o rzeczy związane z WordPressem, to jeśli znam odpowiedź i mam chwilę, to odpowiadam, nie proponując “priv” prowadzącego do wystawienia faktury.

 

A jeśli to nie uczciwość?

Jeśli to naiwność?

baner postawienia kawy w podziękowaniu

O autorce...

Kasia Aleszczyk

Znana jestem z tego, że pomagam innym zaprzyjaźniać się z WordPressem. Na co dzień uczę również, jak żyć w necie, by przeżyć. Cieszę się, że jesteś i zapraszam częściej!

4 thoughts on “Czy mój wróg i twój wróg to ten sam wróg?

Skomentuj Kasia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Sięgnij po więcej!